Człowieki w ogóle nie myślą. Już dawno zauważyłam, że swoje odchody wrzucają do takiej białej dużej miski w specjalnym, odrębnie zamykanym pomieszczeniu. Do tego starają się, żeby ich zapachy jak najszybciej zniknęły (stąd pewnie to oddzielne pomieszczenie). Takie marnotrawstwo… Zamiast rozgrzebać te odchody po całym ogrodzie i okolicy, żeby wszyscy dookoła wiedzieli że… eee… ale co to ja miałam… A tak, dziś nie o tym.
Wracając do tematu. W naszym domu pojawiła się ona, drugi corgi. Suczka. Moja psiostra. W sumie to nie wiadomo, czy to psiostra czy nie, bo Bezwęchowiec i jego najmłodsze szczenię mówią, że tak, ale Żona Bezwęchowca mówi, że nie mam z nią żadnych więzów krwi, więc jaka to psiostra… Po prostu jestem dla niej psiotką i tyle.
Mniejsza o to. Ważne co się zmieniło. A zmieniło się wszystko. Na początku grudnia Bezwęchowce przywiozły ją w kontenerku. Od razu nie tylko poznałam, że to szczenię, ale że to szczenię corgi. Po drugiej ciąży – gdy zachorowałam poważnie na cukrzycę i straciłam wszystkie młode – zmieniłam się bardzo i jestem cięta na wszelkie psy, jakie pojawiają się w obrębie mojego rewiru. Wyjątki robię dla szczeniąt – choć i tu moja cierpliwość na ich impertynencję i nieznajomość psich konwenansów ma swoje granice. Ale szczenię corgi… to osobna kategoria. To moja rasa, „swój pies” – jakby to ujął Bezwęchowiec. Mam do nich słabość i trudno się dziwić.
Młoda (będę tak ją nazywać wymiennie z „psiostrą”) ku zaskoczeniu wszystkich – mojemu również – wyszła z kontenerka jak u siebie. Zero lęku czy choćby stresu, jedynie zainteresowanie nowym miejscem. Małe bezwęchowce były zachwycone. Ja w sumie również, do momentu gdy zrozumiałam, że ona nie wraca do swojego domu na noc, tylko zostaje u nas! Pierwsze kilkanaście sekund upłynęło nam – wiadomo – na gruntownym obwąchaniu się i zapoznaniu. A potem były zachwyty, ochy i achy… głównie małych bezwęchowców, które były po prostu szczęśliwe i… poświęciły jej całą swoją uwagę.
Halo, a ja? Ja tu jestem! Od 6 lat, a nie od 6 minut. Zostawcie tego nieofutrzonego i nieskoordynowanego ruchowo przybłędę i zajmijcie się mną tak jak zawsze! Na szczęście bezwęchowce zorientowały się, że musi istnieć równowaga i po jakiejś chwili interesowali się już zarówno Młodą jak i mną.
W sumie… trzeba jej przyznać, że ładna jest – pomyślałam w tamtym momencie. Pogodna, skora do zabawy, ciekawska. Poza tym, że obca, to może być z niej niezły kompan do zabaw. Sprawdzimy. No i się zaczęło… szaleństwo w okół stołów i krzeseł. Nieskończony karnawał gonitw, przewrotów i kontrolowanych ugryzień. Po kilkunastu minutach miałam dość. Ale Młoda nie! I tu okazało się jaka jest bezczelna – na każdą próbę jej odgonienia, włącznie z jasnym i czytelnym warknięciem i obnażeniem kłów próbowała jeszcze więcej zabaw i swoich podchodów. Co za mały, psi impertynent! Ale… kochany. Od razu ją polubiłam.
Dziś, kiedy piszę te słowa, minął już miesiąc odkąd mieszkamy razem. Chciałam napisać szybciej, ale potrzebowałam czasu i dystansu, żeby się zastanowić co tak właściwie ja chcę napisać. Po miesiącu muszę przyznać, że jestem znacznie bardziej zmęczona. Brak mi prywatności (to małe wszędzie za mną łazi, nawet śpi z głową przewieszoną przez moje udo), mam konkurencję do zabawek, jedzenia, a przede wszystkim do moich człowieków. I wiecie co? Nie żałuję. Bo jestem szczęśliwa. Mam wreszcie prawdziwie psią, bratnią duszę…
Czasami słyszę jak Bezwęchowiec mówi gdy się we dwie ze sobą bawimy: „I po co nam Animal Planet, gdy mamy to w domu?”. To prawda. Między mną, a Psiostrą zachodzi bardzo wiele interakcji, a nasze życie jest intensywne i burzliwe.
Bezwęchowce dłuugo nie mogły wybrać odpowiedniego imienia dla Młodej. Czego ja tam nie słyszałam… a to Cyna, a to Bańka, Puma, Ryjka, Wena i dziesiątki innych, w tym Blue. Bo trzeba Wam wiedzieć, że rodowodowe imię Młodej to Blue Lagoon z bardzo, bardzo porządnej i profesjonalnie prowadzonej hodowli corgi (wiem, bo poczytałam na necie) – Blooming Cherries. Proces wyboru imienia trwał 2 tygodnie. Jak dane imię podobało się jednym, to nie podobało się drugim. I tak w kółko. Mnie jakoś nikt o zdanie nie zapytał… W końcu starsze szczenię Bezwęchowca – jako że uczy się już kilka lat języka japońskiego – zaproponowało „Nami” (co po polsku oznacza „fala”, stąd tsunami). Imię nie wzbudziło jakiegoś ogólnego entuzjazmu, ale nie było też nikogo, kto kategorycznie by protestował, w związku z czym… została NAMI. 🙂
I tak Nami i Furia, Furia i Nami, dwie suczki corgi mieszkają razem od miesiąca. Wszystkiego ją uczę – zabaw, granic, przewrotów, rodzajów szczekań oraz warknięć, no a przede wszystkim kogo, jak mocno i jak długo należy pogonić wzdłuż płotu, kiedy bezczelnie przechodzi obok naszego terenu. Ta ostatnia aktywność nigdy nie odbywa się bez nadzoru któregoś z moich człowieków, bo jak mi wytłumaczył Bezwęchowiec: „W okolicy są sowy i wolałbym, żeby żadna z nich nie zainteresowała się Nami”.
Teraz, gdy przed spacerem pada pytanie „Idziesz z nami?” to nigdy nie wiadomo, o kogo tak dokładnie chodzi… A już gdy pytają mnie, to nie wiem, czy ja mam iść z nimi, czy pytają mnie, czy pójdę z Nami na spacer.
Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi… Czy wytrzymam te nieskończone pokłady energii, które Nami ma w sobie? Czy będzie nam dane długie i szczęśliwe wspólne życie? Jak zareaguję na ewentualne młode Nami (podsłuchałam jak człowieki o tym mówiły)? Czy pozwolić Nami pisać razem ze mną bloga?
Jedno jest pewne – nudno nie jest i nie będzie.