Dobre kilka tygodni temu wybraliśmy się na wycieczkę w góry. Do Głuchołazów. To bardzo sympatyczne miejsce blisko granicy z Czechami. Człowieki wahały się, czy mnie w ogóle ze sobą zabrać, ale ostatecznie stanęło na tym, że ponoć „dam radę, więc jadę”.
Chodziliśmy po górach cały dzień. Nie wiem jak z tym dawaniem rady, ale to ja musiałam biegać na trasie do góry i na dół, żeby zaganiać stado bezwęchowców, które rozłaziło się bezładnie… A ze mną oczywiście żadnych problemów nie było.
Było wspaniale. Po drodze spotkaliśmy dwa Bordery, „Wajmara” i dwa Malamuty. Żadnich niskopodgłogowców jak ja. Piękna pogoda, mnóstwo świeżych, kuszących tropów, które z mojego stada wyczuwałam tylko ja…
Zrobiliśmy wieeeeelką pętlę i po ok 7h wędrówki wróciliśmy do punktu wyjścia, to znaczy do zaparkowanego samochodu ma się rozumieć. W sumie przeszliśmy grubo ponad 11 km, z czego ostatnie 2 km nie musiałam już zbierać stada, bo jakoś tak zwolniło, samo w sobie się skupiło i ogólnie straciło animusz.
Na koniec Bezwęchowiec popatrzył tylko na rękę – ponoć ma tam jakąś opaskę Psiaomi, która pokazuje ile zrobił kroków, jaki pokonał dystans i takie tam różne inne zbędne rzeczy. Po chwili namysłu popatrzył na mnie i powiedział:
Biorąc pod uwagę dystans jaki pokonaliśmy, wielkość twoich kroczków, jak i to, że masz cztery łapy, zrobiłaś dzisiaj jakieś… sto tysięcy kroków.
Hau! – potwierdziłam przyjęcie komunikatu, wskoczyliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu. Wieczorem na necie Bezwęchowiec sprawdzał jeszcze ile to jest 100 tysięcy kroków dla człowieka. Ponoć to jest jakiś tam rekord do pobicia i to wcale nie taki prosty…