Pamiętacie jak w pierwszej części opowieści o kłaczkach (jakieś 3 miesiące temu) mówiłam, że są one wszędzie i że moje człowieki wypowiedziały im nieskuteczną wojnę?
Otóż sytuacja się zmieniła. W naszym domu pojawiło się coś niskiego, czarnego, co samo jeździ i do tego robi trochę hałasu. Bezwęchowiec postawił to na środku salonu i powiedział:
No Furia, to Twój nowy kumpel, odkurzacz automatyczny. Zapoznajcie się.
Przyznam, że początki znajomości z „Czarnym” (tak go nazwałam) były burzliwe:
- najpierw go oszczekałam i przed nim uciekałam
- po kilku dniach już tylko fukałam
- po kilku tygodniach całkowicie się z nim oswoiłam, schodząc mu jedynie z drogi, gdy do mnie dojeżdżał
A teraz? Teraz gdy leżę i chrapię na środku pokoju, Czarny kulturalnie mnie omija, a ja kompletnie nie zwracam na niego uwagi.
Istotnie, muszę przyznać, że kłaczków i sierści jest znacznie mniej. Czarny robi robotę. Dobrze, że nie umie wchodzić po schodach – dzięki temu mogę swobodnie rozrzucać swoją sierść w pokojach na piętrze, hau!