Pojechaliśmy w góry. Sowie Góry. Cel był jasny – zdobyć najwyższy szczyt tych gór, czyli Wielką Sowę. Wycieczka nie należała do najtrudniejszych, ale Człowieki uznały, że to może być i tak za dużo dla niskopodłogowego czworonoga z małymi łapkami.
Szybko się okazało, że nie tylko „daję radę”, ale jeszcze muszę zaganiać moje stado kursując w dół i do góry, żeby się za bardzo nie rozlazło. Tak więc przeszłam chyba ze dwa razy tyle co moje bezwęchowce, a sił starczyłoby mi na drugie tyle. Spoko. Te człowieki chyba nie do końca kumają, że nie jestem żadnym tam kanapowcem, tylko psem stworzonym do zaganiania stada!
Na trasie było mnóstwo ludzi. Co chwilę ktoś wołał:
„Patrz, to corgi!”
Takim to nawet dałam się pogłaskać. Ale dwóch reakcji nie zapomnę nigdy. Jakiś spasiony dzieciak widząc mnie krzyknął:
„O, jaka słodka, gruba paróweczka!”
Żenada. Mój Bezwęchowiec tłumaczył, że nie jestem gruba, że wystawiamy się na wystawach, że corgi jest dobrze zbudowany w klacie i że jeszcze do tego dochodzi sierść. Ale i tak pulę rozbiły dwie paniusie schodzące z góry, które jeszcze zanim się minęliśmy szeptały do siebie nie mając pewnie bladego pojęcia o tym, że czujność, skupienie uwagi oraz słuch mam idealne:
„- Ty patrz, corgi!
– Eee… podobny tylko.
– Mówię Ci, że to corgi!
– Hmm… nie, podobny tylko, przyjrzyj się.
– Eee… faktycznie, tylko podobny.”
Na szczęście po dotarciu na szczyt jakaś para ruszyła w moim kierunku:
„Jejku, to corgi?! Zawsze chciałam takiego mieć!” – powiedziała dziewczyna wyraźnie zachwycona spotkaniem ze mną. No, to rozumiem. Pomerdałam, dałam się pogłaskać i nawet podałam jej adres mojego bloga!