Mówi się, że corgi gubią sierść tylko dwa razy w roku. Od stycznia do czerwca i od lipca do grudnia. Hmmm… coś w tym jest. Nie jestem tu wyjątkiem. Moje kłaczki fruwają wszędzie:
- są na podłodze, w każdym pomieszczeniu, na parterze i na piętrze;
- są na schodach…
- na wycieraczkach…
- na krzesłach…
- na stołach…
- na fotelach, łóżkach i kanapach…
- na wszystkich poduszkach, nawet tych dekoracyjnych…
- na fortepianie, do którego Bezwęchowiec ma iście religijny stosunek…
- na wszystkich regałach, szafach, komodach i szafeczkach…
- na blatach w kuchni…
- no i w lodówce, na jedzeniu…
Jakby było komuś mało, to jeszcze cały środek samochodu jest biały od mojej sierści. Niby Człowieki się już przyzwyczaiły, ale nie do końca. Ostatnio Bezwęchowiec smarując kromkę masłem, mamrotał coś tam pod nosem wyciągając jednocześnie moją sierść z maselniczki:
„Kup corgi, mówili. Będzie fajnie, mówili…”
Osobiście mam do tego stosunek dość obojętny. Kłaczki to kłaczki – po co robić z tego aferę? Ale Człowieki chodzą swoimi drogami i wypowiedzieli kłaczkom wojnę. Zaczęli mnie wyczesywać. Regularnie. Nawet to polubiłam – ot, taki przyjemny masaż w miejscach, w których sama nie dam rady się podrapać.
Po kilkunastu tygodniach wyczesywania Człowieki stwierdziły, że to nie ma sensu. Coś wspomnieli o tym, że na miejsce każdego wyczesanego włoska pojawiają się dwa kolejne. No więc odpuścili regularne wyczesywanie. A kłaczki jak fruwały, tak fruwają.